Odpowiedzi na to pytanie badacze szukają odkąd zaczęto prowadzić badania nad wpływem internetu na ludzi. Wyniki badań z ostatniego ćwierćwiecza
nie są jednoznaczne i wciąż przypominają dylematy, co było pierwsze: jajko czy kura?
Tekst: Magdalena Bigaj | Zdjęcie: Gareth David | Unsplash.com
A czy od internetu można dostać depresji? – rzucił mi kiedyś takie pytanie jeden
z nastolatków. To niezgrabne zdanie to skrót myślowy, który oczywiście młodzieży należy wybaczyć. Wszak depresji się nie dostaje jak wysypki na pupie. A jednak
nie można odmówić pytającemu chłopakowi intuicji, że skoro korzystanie z sieci budzi także negatywne emocje, to czy istnieje związek pomiędzy zachowaniami w sieci
a zachorowalnością na depresję?
Trzeba uczciwie odpowiedzieć, że to zależy. Badania dowodzą, że mamy
tu do czynienia z dwoma kierunkami oddziaływania. Pierwszy z nich biegnie
od internetu do depresji, drugi w stronę przeciwną. Trudno jednak jednoznacznie stwierdzić, czy depresja powoduje nałogowe korzystanie z internetu czy też uzależnienie od sieci prowadzi do depresji. Jedno jest pewne: wszystkie badania nad tą materią wskazują, że e-uzależnienie i depresja wzajemnie się wzmacniają. Tym z Was, którzy chcieliby przyjrzeć się dokładnie badaniom, polecam publikację mojej idolki, Kimberly Young, która jako jedna z pierwszych zaczęła badać w latach 90. uzależnienie od internetu: „Uzaleznienie od internetu. profilaktyka, diagnoza, terapia”. My tymczasem przyjrzyjmy się jajku i kurze.
Z internetu w depresję
Jajko, czyli internet, z którego wykluwa się depresja. Określone zachowania w internecie u określonej grupy osób mogą powodować obniżenia nastroju. Jednym
z powodów jest nieograniczone spektrum porównań. Przykład: osoby nadużywające mediów społecznościowych, które mają niskie poczucie własnej wartości lub są wrażliwe na porównywanie się z innymi mogą doświadczać negatywnych emocji w kontakcie z wyidealizowanym obrazem świata przedstawianym w sieci, który różni się od ich codzienności. Jeśli nie wierzycie badaniom poważanych naukowców, zawsze można sięgnąć do źródła tego piekiełka w postaci danych wyniesionych z Facebooka (dzisiaj Meta) przez Frances Haugen, byłą pracownicę firmy. Według badań wewnętrznych firmy Zuckerberga na użytkownikach i użytkowniczkach serwisu Instagram:
Czy kogoś z tu zgromadzonych to dziwi? Mnie nie. Kto nigdy nie poczuł się odrobinę przegrywem na widok samych zwycięzców na Linkedinie, niech pierwszy rzuci kamień. Ja po kilku minutach w tym serwisie czuję, że nic nie osiągnęłam i totalnie nie mam nic ludziom do powiedzenia, gdyż nie mam żadnej nagrody Young Creative Best Special Gold Master Dizaster ani nic, o czym mogłabym zacząć post słowami „I am thrilled
to announce…”. Podobnie większość matek wie, że macierzyństwo to nie pluszowy miś
i pastelowe cotton ballsy, a jednak widząc na Instagramie zadbane matki zawsze okazujące cierpliwość (na zdjęciach, rzecz jasna) swoim dzieciom i serwujące porady
w stylu „Odmów mu słodyczy, mówiąc: wiem, że to dla Ciebie trudne, ale jestem przy Tobie” (peach, please!), można czasem poczuć pewien dysonans poznawczy, podając dzieciom kanapkę z nutellą dla świętego spokoju i puszczając audiobooka, bo ze zmęczenia zasypiamy nawet czytając im „Baśniobór”. Nie ma się więc co dziwić nastolatkom, że nie poprawia im nastroju przeglądanie idealnych zdjęć i bycie non stop ocenianym. Prowadzi to nie tylko do dysonansu poznawczego, ale także czegoś, co nazywamy dychotomią tożsamości: sytuacji, w której to, kim jestem w sieci, nie jest zgodne z tym, kim się czuję i kim jestem naprawdę. Przed pandemią pewnie musiałabym dłużej to tłumaczyć, ale po dwóch latach społecznej izolacji powiem tak: znam dorosłych, którzy mają problem, aby pokazać się znajomym z pracy, których widzieli 10 kilo temu. Sama, szczerze mówiąc, choć z premedytacją nie używam filtrów na Instagramie, to przecież wybieram takie zdjęcia, na których wyglądam korzystnie. Możliwe więc, że na żywo budzę czyjeś rozczarowanie. Oczywiście mam prawie 40 lat
i mogę sobie z tego żartować. Dla nastolatków może to być jednak powód do izolowania się i niechęci do powrotu do kontaktów sprzed pandemii – czego przykładem może być pewien niewielki procent uczniów, którzy nie chcieli wracać
ze zdalnej edukacji do szkolnych ławek.
Ale nastrój obniża nie tylko fakt, że w internecie poddawani jesteśmy i sami siebie poddajemy ciągłej ocenie. Także samo przemęczenie ekranowe i strumień informacji, jaki do nas płynie z mediów jest olbrzymim stresem dla organizmu. A stres, co tu dużo mówić, nastroju nam
nie poprawia. Bombardowanie brejking niusami czujemy niepokój, możemy odczuwać także niską sprawczość, taki przykry brak wpływu na otaczającą nas rzeczywistość, mieć poczucie niemocy, zmierzania w kierunku jakiejś klęski.
Wiele badań wskazuje również na fakt, że osoby nadużywające internetu izolują
się od innych, mając pozornie kontakt w sieci. W efekcie ponoszą straty w relacjach
w świecie offline, a przecież dobre relacje mają olbrzymie znaczenie w profilaktyce
i leczeniu depresji. Zresztą, idąc tropem tego, co zaleca się w profilaktyce depresji, mamy na przykład aktywność ruchową – tu również badania pokazują, że rezygnujemy ze sportu na rzecz spędzania czasu w sieci.
Na koniec mamy też złą jakość snu i jego braki spowodowane spędzaniem czasu
w sieci. Rezygnowanie ze snu na rzecz bycia online deklarowało w przytoczonych badaniach „Młodzi Cyfrowi” wielu badanych uczniów, którzy potrafili się nawet obudzić w nocy, aby sprawdzić coś w internecie. Nie ma podstaw, by sądzić, że nie dotyczy
to dorosłych. Ilu z nas tworzy w łóżku swingers party „nas dwoje i nasze smartfony”?
Czy to oznacza, że korzystając z internetu wpadniemy w depresję? Nie. A przynajmniej nie stanowi to reguły. Natomiast brak cyfrowej higieny, czyli nadużywanie sieci, poddawanie się ciągłym porównaniom, zaniedbywanie relacji i nie stwarzanie sobie
czy swoim dzieciom alternatywy dla świata cyfrowego, na pewno może prowadzić
do obniżenia nastroju, często długotrwałego.
Z depresji do internetu
No i mamy też kurę, która znosi jajko. Czyli bywa i tak, że osoby cierpiące na depresję uciekają w świat online. Internet traktowany jest wówczas jako rodzaj antydepresantu, środek, pozwalający zapomnieć o tym, co czuję. Takie sięganie po internet jak
po papierosa czy lampkę wina – widzicie, analogia przychodzi sama – czyli wykorzystywanie go w celu obniżenia napięcia czy poprawy nastroju to prosta droga
do nałogowego korzystania z sieci. Zresztą, wielu jest zaskoczonych, kiedy mówię, że skłonność do e-uzależnienia mają nie tylko osobowości narcystyczne, którym internet dostarcza zaspokojenia potrzeby uznania i bycia docenionym, ale także osoby
z rozwijającą się fobią społeczną. To, że ktoś lęka się kontaktów czy jest samotnikiem
nie oznacza, że pozbył się pierwotnej potrzeby bycia z innymi. Kompensuje ją sobie jednak kontaktem z innymi w sieci. Oczywiście jest to „bycie” pozorne i w rzeczywistości nie poprawia sytuacji takiej wyizolowanej osoby. W badaniu „Młodzi Cyfrowi” Fundacji Dbam o Mój Zasięg dostrzeżono w wynikach ciekawą zależność: osoby nadużywające internetu nie deklarowały wysokiego poziomu samotności, za to wskazywały ewidentne obniżenie nastroju. To znaczy, ci młodzi nie czuli się samotni, bo przecież wiele godzin dziennie byli w kontakcie z innymi w bogatym świecie online (chłopcy częściej w grach, dziewczyny częściej w mediach społecznościowych), ale w rzeczywistości w tym czasie nie spotkali nikogo bezpośrednio. W efekcie odczuwali mniej radości i zadowolenia
ze swojego życia.
Czy internet musi obniżać nam nastrój?
Oczywiście nie musi. Podobnie, jak każdy, kto posiada nóż, nie musi popełnić nim zbrodni. Jeśli korzystamy z internetu mądrze, zachowując zasady cyfrowej higieny, takie jak kontrola czasu spędzanego w sieci, ograniczenie powiadomień, dbanie o czas poza siecią, to internet może być bezpieczną i sprzyjającą nam przestrzenią. Niezwykle ważne jest tutaj świadome urządzenie sobie swojej przestrzeni w mediach społecznościowych. Zawsze zachęcam do krytycznego przyglądania się profilom, które obserwujemy. Dam Wam własny przykład: na moim instagramie próżno szukać profili, które skoncentrowane są na urodzie promowanej przez środki masowego przekazu,
nie śledzę influencerek przekazujących wyidealizowaną wizję macierzyństwa. Usunęłam wszystko, co wpędzało mnie w poczucie winy czy kompleksy. Śledzę twórców, którzy działają w obszarze moich zainteresowań i pasji, konta, które dostarczają mi rozmaitych ciekawostek. Oczywiście, nie ma sensu spinać się i robić z instagrama narzędzia samodoskonalenia się. Został stworzony do dawania prostej przyjemności płynącej
z komunikacji obrazkami. Ale w związku z tym wolę na przykład w tym celu obejrzeć fotografie podróżników niż zdjęcia z podróży celebrytów (poza tym, przecież oni wszyscy jeżdżą w te same miejsca, ostatnio kolonizując Zanzibar ;). Podobnie rzecz się ma na Facebooku czy Linkedinie. Porządkujcie to, co widzicie. usuwajcie
z obserwowanych konta, których treści budzą w Was nieprzyjemne uczucia lub czujecie, że wpływają źle na Wasz nastrój. Uczcie tez tego dzieciaki, pokazujcie czym
są filtry, że warto pamiętać, że przedstawiona w social mediach rzeczywistość często miewa niewiele wspólnego z prawdą. Podsuwajcie także wartościowe książki i konta w social mediach, jak choćbyksiążkę „Nie powiem Ci, że wszystko będzie dobrze” Justyny Sucheckiej czy „Nastoletni Azyl”, inicjatywę młodzieży mającą na celu wspieranie rówieśników w samoakceptacji i dobrostanie.